Czyli jak pływać TANIO i bezpiecznie, jak wybrać solidnego organizatora, i inne żeglarskie wpisy.
Home
 

Ktoś musi organizować by żeglować mógł ktoś – rejs okiem organizatora czyli jak sobie poradzić podczas rejsu z nieustającą liczbą pytań od uczestników.

Ktoś musi organizować by żeglować mógł ktoś – sam nasz wymarzony rejs się nie „zrobi”. Ktoś musi wynająć jacht, zebrać załogę, zrobić kosztorys, zorganizować transport, zaplanować trasę… Albo robi to prywatnie ktoś z załogi, albo wynajmuje się profesjonalną firmę. Jak to jest (w tym pierwszy przypadku) być organizatorem na jednym z takich rejsów, chcecie wiedzieć? Poczytajcie……

Rejsy Internetowych Żeglarzy na Pogorii zawsze były planowane już rok wcześniej. Tak to już jest, że większe rejsy trzeba planować z wyprzedzeniem, szczególnie gdy jest to rejs wieloetapowy, na tak obleganym (mimo wszystko) żaglowcu, jakim jest Pogoria. Rok organizowania, zbierania ludzi, ustalania, rezerwacji samolotów, produkcji koszulek, ustalania składu oficerów, wymiany załogi i całej masy  przygotowań, i wreszcie można ruszać.

Ten moment, kiedy spotykam ludzi znanych mi tylko z maili, poznajemy się, wszyscy o coś pytają, rozmawiamy, sprawdzam listę obecności – to jest to, co daje mi ogromną satysfakcję jako organizatorowi i na co zawsze czekam. To jest początek naszych wakacji i nareszcie jedziemy! A raczej lecimy, bo tym razem startowaliśmy z Lizbony i trzeba się było najpierw tam dostać.

Podróż na lotnisko i pierwsze pół godziny na nim spędziłam na odbieraniu telefonów i odpowiadaniu na pytanie: „Alina, a które lotnisko w Warszawie, Okęcie czy Etiuda?”. Oczywiście wszyscy przedtem dostali maila z dokładnymi wytycznymi, ale cóż, nie da się czasami nad tym zapanować. Nieustająca liczba pytań, nadlatujących – niezależnie od kierunku wiatru – z każdej strony, to jest to do czego organizator powinien się przyzwyczaić i znosić ze stoickim spokojem. „Alina, a które stanowiska do odprawy są nasze?”, „Alina, a odhaczyłaś mnie już na liście obecności?”. Jak pytań jest zbyt wiele równocześnie to należy delegować obowiązki. Lucyna poszła sprawdzić gdzie się mamy odprawić, a Tomek dostał do ręki listę obecności wraz z nakazem odhaczania na niej każdego przybyłego załoganta. Byli przeszczęśliwi. A ja dalej odbierałam telefony.

Odprawa przebiegła sprawnie i w cudownych nastrojach. Kontrola paszportowa również.  Mieliśmy bilet grupowy i ustalone było, że cała rufa samolotu jest dla nas. Podróż była przemiła, szczególnie, że byliśmy zaopatrzeni w specjały ze strefy bezcłowej, mimo ostrzeżenia pani stewardesy, która na samym początku oznajmiła uroczo, że alkohol jest zabroniony. Na kolejne pytanie: „Malina, a gdzie teraz jesteśmy?” odpowiedziałam wielce rezolutnie: „W samolocie!…”.

Wychodzimy w środku nocy z samolotu w Lizbonie, a tu niespodzianka: natykamy się na poprzednią ekipę Pogorii z pierwszego etapu organizowanego przeze mnie rejsu  – mieli wracać „naszym” samolotem. Wyglądali na wymęczonych, ale szczęśliwych. Spodziewałam się gromów na moją głowę, za pogodę, za męczarnię (w stylu: „A mówiłaś, że Biskaje to bułka z masłem”). A tu niespodzianka: zostałam wyściskana przez nich i zarzucona pytaniami: „Kiedy organizujesz następny rejs?”  Jedni przez drugich opowiadali o delfinach, rejach, sztormie pod koniec rejsu, zwrocie przez sztag w przechyle po kolana w wodzie… Zaprzyjaźnieni, zadowoleni, smutni, że już mają to za sobą. Za to MY już się nie mogliśmy doczekać. Pogorio, uważaj, nadciągamy!!

Kolejny cudowny moment to ten, w którym po długim wyczekiwaniu wreszcie znowu wchodzę na pokład Pogorii. Jedziemy autokarem z lotniska do portu w Lizbonie i jestem pierwsza, która woła: „Jest!”, i wskazuję maszty Pogorii. W nocy po ciemku wchodzimy na pokład i po czułych powitaniach z Kapitanem, załogą stałą i Żaglowcem udajemy się do własnych, przydzielonych już wcześniej koi. Tylko przedtem pada pytanie: „Alina, czemu nie mówiłaś, że będziemy spać na półkach?”.

Pierwsze dni na Pogorii to jak zawsze szkolenia i jeszcze raz szkolenia. Nauka żagli, linek, ćwiczenie alarmów i wszelkich zasad bezpieczeństwa. Podchodzi do mnie Asia i mówi: „Alina, ja wiem, że mieliśmy dostać w kość i przechodzić gimnastykę, biegając i uwijając się przy żaglach, ale że będzie trzeba także gimnastykować swój język, to nie ostrzegałaś! Bo jednakże <<grotbombramsztaksel>> to nie jest słowo ze słownika języka polskiego.”  No cóż, taki urok, i będzie ich więcej.

Załoga poznaje żaglowiec i stara się zapamiętać obowiązujące zasady. A zasad do nauki na Pogorii cała masa:

– nie wolno chodzić w klapkach po pokładzie,

– nie wolno wynosić naczyń na pokład,

– nie wolno biegać po pokładzie,

– nie gasimy światła w łazienkach,

– nic, co nie przeszło przez zęby, z wyjątkiem papieru toaletowego, nie ma prawa wylądować w sedesie, bo się zapycha,

– myjemy po sobie szklanki,

– sterować należy bez szelek,

– w dzień wychodzimy zejściówką dziobową,

– w nocy tylko rufową,

– itd. itp

Nauka tego wszystkiego zajmuje jakieś dwa tygodnie i akurat pod koniec rejsu, jak wszyscy już wiedzą, o co chodzi – rejs się kończy i człowiek czuje żal, że nie może skutecznie wcielać tych tysięcy zasad w życie. Do tego dochodzi nauka tych wszystkich kolorowych linek, a wierzcie mi, że jest to wyzwanie. Czasem kapitan organizuje doping polegający na wprowadzeniu zasady, że tylko po zaliczeniu egzaminu z linek można będzie zejść na ląd w najbliższym porcie. Finalnie na morzu i tak często się kończy słowami bosmana: „Ciągniemy te pomarańczowe, luzujemy te niebieskie”. („Alina, które są TE niebieskie, bo tu są same niebieskie…”).

Morze powitało nas ósemką w skali Beauforta (przeplataną dziewiątką). Kurs 180 na południe nie wychodzi, bo wiatr jest też z południa. Pierwsze dwa dni niespecjalnie były miłe – większość załogi chorowała. Niektórzy nie wychodzili na alarmy do żagli, a reszta walczyła z przedmiotami codziennego użytku, które latały pod pokładem. Zmęczenie i szok dla tych, co pierwszy raz. „Alina, czy to się kiedyś skończy?” – pytali. Wiedziałam, że tak, najpóźniej w najbliższym porcie, ale jak im to powiedzieć?

Po dwóch dniach, po ciężkiej walce z samym sobą udało się większości załogi zwalczyć wreszcie chorobę morską. Piękne fale, cudowne bujanie, kołysanie do snu, chlupot fali o burtę, widoki zapierające dech w piersiach, adrenalina podczas wchodzenia na reje… Nawet delfiny przypłynęły. Przestało padać, ale wiać nie przestało, a bujanie zaczęło sprawiać przeogromną frajdę. Ta niestabilność świata stała się w końcu przyjazna i oswojona. Przez bulaje w mesie podczas przechyłów widać było podwodny świat Atlantyku. Woda bulgotała i czuliśmy się jak w pralce. „Alina, czy myśmy robili dopłatę za łódź podwodną?” – kolejne pytanie wyrwało mnie z zamyślenia.

Rejs kończyliśmy w Barcelonie, gdzie pozostała mi do zorganizowania ostatnia jeszcze nie załatwiona sprawa: transport 40 osób załogi na lotnisko. Próby wynajęcia autokaru zostały porzucone niemal od razu – była sjesta i zbyt mało czasu, ponieważ zamiast przybyć do stolicy Katalonii na 3 dni przed odlotem, dotarliśmy na niecały dzień. Zaczepiony taksówkarz, na pytanie czy przyjedzie po nas pod burtę Pogorii o 6 rano w sobotę, odparł, że o tak makabrycznej porze to on nie pracuje, tylko śpi. Ale dał nam numer telefonu do jakiejś korporacji, do której Kasia wydzwaniała chyba z 5 razy, zanim udało się zamówić 10 taksówek i wynegocjować zniżkę. Znaliśmy z opowieści hiszpańską solidność i punktualność, dlatego, aby nie spóźnić się na samolot (starował o 0930), postanowiliśmy zamówić taksówki o wiele wcześniej, tak by dać im czas na spóźnienie się. Wszystko było dokładnie zorganizowane, miejsce postoju Pogorii wytłumaczone, godzina przyjazdu taksówek ustalona na 0620.

Ostatnią noc spędziliśmy na zwiedzaniu Barcelony i oczywiście czułym żegnaniu się z Kapitanem, załogą stałą i ze sobą nawzajem. O trzeciej nad ranem  postanowiliśmy złapać kilka godzin snu. Punktualnie o 0500 wpadł do naszej kabiny bosman z gromkim okrzykiem „POBUDKA! Za godzinę zamykam statek i ma was tu nie być!” Dzięki Ci Bosmanie.

Przez cały czas – wyłączając chwile, kiedy spałam – byłam atakowana przez wszystkich sugestiami, że taksówek nie będzie, że Hiszpanie się spóźnią, i pytaniami, czy zmieścimy się wszyscy z bagażami itp. Mimo, że wszystko było dobrze przygotowane, trochę się bałam. Taksówki miały podjechać na plac koło Pogorii, który był przesłaniany przez budynek, tak że ze statku nie było tego miejsca widać. Wychodzę za róg budynku i moim oczom ukazuje się widok oszałamiający: 10 taksówek stojących w nieładzie, wszystkie z zapalonymi światłami (była ciemna noc), taksówkarze trąbią i krzyczą, harmider, hałas, i w tym wszystkim stado ludzi, próbujące się w nich sensownie ulokować. Pierwsze moje wrażenie to radość i euforia. Są! Punktualnie! Nie nawalili i się nie spóźnili.

Lecz po chwili poczułam się jak mały balonik, z którego zeszło powietrze. To był harmider nie do okiełznania; jeden wielki kocioł. Ktoś zabrał mi plecak i wsadził do jednej z taksówek. Ktoś inny poinformował mnie, że jadę z nimi. I jak zawsze zewsząd padało masę pytań: „Alina, w której taksówce ja mam jechać?”, „A czemu ja mam płacić za taksówkę?”, „Nie ma dla mnie nigdzie miejsca, to jak ja mam dojechać na lotnisko?”. Jakiś Hiszpan wydziera się na mnie – na szczęście po angielsku. Chcą więcej pieniędzy niż ustalona wcześniej konkretna kwota za jeden kurs na lotnisko. Ktoś mnie ciągnie do jakiejś taksówki. Jeszcze dwie (wspólne) torby z naszymi rzeczami zostały na Pogorii, a jak tak dalej pójdzie to je zapomnimy zabrać. Hiszpanie krzyczą, że jedziemy, bo nie będą tu stać do wieczora. Próbuję to wszystko opanować i czuję, że tracę grunt pod nogami…

Na szczęście nie byłam tam sama i znowu przydała się zasada delegowania obowiązków. Kasia zajęła się wrzeszczącym Hiszpanem, Mariusz i Grześ poszli po pozostawiane nasze torby. To pozwoliło mi opanować resztę. Ruszyliśmy całą kawalkadą w stronę lotniska i dotarliśmy tam ze sporym zapasem czasu.

Odlatując z Barcelony przelatywaliśmy nad Pogorią – ja w każdym razie widziałam Jej maszty. Skończył się nasz rejs i myślałam, że mogę już ze spokojem zakończyć swoją rolę organizatora, gdy nagle znowu padło pytanie: „Alina, a na tych rejsach to zawsze jest tak fajnie?” – ukłucie w sercu i znowu perspektywa odzwyczajania się od morskiego rytmu życia, bujania, zachodów słońca i krzyków bosmana spowodowały, że ukoiliśmy smutek najpierw w kubeczkach z płynem, a potem w objęciach Morfeusza.

Alina Raduła

Off 

02/02/2014 This post was written by Categories: Relacja z rejsu 1 comment

One Response to “Ktoś musi organizować by żeglować mógł ktoś – rejs okiem organizatora czyli jak sobie poradzić podczas rejsu z nieustającą liczbą pytań od uczestników.”


Top